Ciekawy wywiad z Dawidem Sarafińskim

Dawid Sarafiński od grania w piłkę, woli atmosferę trybun. Jak sam przyznaje, kibicem będzie zawsze, piłkarzem jest przez chwilę.

Na pierwszy wyjazd pojechał z kibicami ŁKS, kiedy miał 11 lat. Później zaliczył ich jeszcze kilkadziesiąt. Spotkania przy alei Unii oglądał regularnie, zasiadając obok najbardziej zagorzałych kibiców. Dawid Sarafiński, bo o nim mowa, w ostatnim spotkaniu z Lechią Tomaszów Mazowiecki, strzelił dla Rycerzy Wiosny gola na 2:0, ale jak sam mówi, lepiej czuje się na trybunach niż na boisku. – Jestem fanatykiem – przyznaje.

Gaśnica
Ze wszystkich swoich wojaży, najbardziej zapamiętał dwa. Jeden do Szczecina, kiedy grający w I lidze ŁKS walczył o awans do ekstraklasy. – Mecz był w piątek, w sobotę powinienem być w Łodzi, bo miałem wystąpić w sparingu juniorów. Wolałem jednak jechać na drugi koniec Polski i wspierać naszych zawodników – opowiada Sarafiński. Tamtą podróż zapamiętał jeszcze z jednego powodu. Kiedy fani ŁKS wracali do domów specjalnym pociągiem, skrzydłowy razem z kilkoma kolegami postanowili zrobić zasypiającym kibicom psikusa i… oblewali ich pianą z gaśnic przeciwpożarowych. – Na wyjazdach czasem dzieją się takie rzeczy – uśmiecha się piłkarz.
Drugi to wyjazd do Bydgoszczy, gdzie Zawisza grał w rozgrywkach o Puchar Polski z Widzewem. Łódzkie kluby nie rywalizowały wtedy ze sobą w lidze, więc dla fanów oby drużyn, to spotkanie było jak derby. – Atmosfera na trybunach była znakomita – wspomina.

Jedyna droga
Od urodzenia mieszka na „Limance”, osiedlu, na którym ŁKS to ważna część codziennego życia. O tym, co dzieje się w klubie, rozmawia się prawie cały czas. Ludzi interesuje wszystko, co z klubem jest związane. Nie tylko od strony sportowej, ale też kibicowskiej, nawet chuligańskiej. Na całą Łódź słynne jest hasło: Morda nie szklanka, ŁKS Limanka! – Nie da się słowami opisać klimatu mojego osiedla. Trzeba tam żyć. Jeśli zrozumiesz pewne zasady, bez problemu się odnajdziesz. Jedną z reguł, jakie mamy, to kibicowanie ŁKS. Nie miałem więc wielkiego wyboru – mówi z uśmiechem. Kiedy pytamy, czy zna kibiców Widzewa, żyjących na Limance, odpowiada, że choć nie jest ich wielu, zdarzają się jednostki. – Nie mają łatwego życia, ale szanuję ich za to, że nie zmieniają barw, tylko trwają przy swoim. Że w coś wierzą. Gdyby nagle zaczęli kibicować ŁKS, wiele by stracili w moich oczach – tłumaczy.
Fanatykiem był od dziecka. Po raz pierwszy na trybunach stadionu przy alei Unii siedział w pierwszej klasie podstawówki. Jako zawodnik trampkarzy ŁKS, dostał wejściówkę na lożę. Młody Sarafiński w trakcie swojego debiutu na trybunach nie zwracał jednak zbytnio uwagi na to, jak grali piłkarze. Zafascynowany patrzył na drugą stronę, gdzie siedzieli najgłośniejsi fani ŁKS. Dwa tygodnie później był razem z nimi, na Galerze. – Spodobało mi się. Zobaczyłem serpentyny, konfetti, później race. Oprawy, śpiewy, to było coś, co przyciągało mnie na stadion – wspomina z błyskiem w oku. Na mecze wyruszał razem z grupą kibiców ŁKS z Limanki. Pod jedną z kamienic zbierali się wtedy wszyscy fani Rycerzy Wiosny z okolicy i razem jechali na stadion. – Zazwyczaj przychodziło około 50 osób. Przekrój wiekowy był spory. Od osób starszych, po dzieciaki w moim wieku. Wsiadaliśmy w autobus linii 99 i jechaliśmy wspólnie na mecz – opowiada Sarafiński.

Zakaz od prezesów
Od oglądania spotkań z wysokości Galery, skrzydłowego nie potrafili powstrzymać nawet działacze ŁKS. Kiedy trafił do pierwszego zespołu Rycerzy Wiosny, ale nie łapał się do kadry meczowej, szedł razem z kolegami dopingować swoją drużynę. – Teoretycznie powinienem siedzieć w loży. Tam miałem zarezerwowany bilet. Ale to nie jest miejsce dla mnie. Wolałem pośpiewać – zdradza. Tyle tylko, że takie zachowanie nie spodobało się władzom klubu. Działacze wpisali do regulaminu drużyny zakaz chodzenia na Galerę. – Nic sobie z tego nie robiłem – uśmiecha się Sarafiński.

Pretensje mieli do niego działacze, a i wejścia do zespołu nie miał najłatwiejszego. Co prawda był wychowankiem, ale na jednym z pierwszych treningów podpadł klubowej legendzie – Bodziowi W. – Stałem pierwszy z brzegu w murze. Rywale rozegrali na krótko, więc szybko wybiegłem i próbowałem zablokować strzał. Bodzio, delikatnie mówiąc, nie był zachwycony. Krzyczał na mnie chyba przez pięć minut, wyzywając od najgorszych. O mało nie zszedłem z treningu. Na szczęście od zawsze miałem twardy charakter i nigdy nie należałem do ludzi, którzy łatwo rezygnują – wspomina piłkarz.

Charakter Sarafiński wyrabiał sobie nie tylko na piłkarskich boiskach i trybunach. Kiedy miał 16 lat rozpoczął treningi brazylijskiego jiu-jitsu. Po zajęciach szedł na ŁKS, by kopać piłkę. A że przerwa między jednym treningiem, a drugim była dla niego za długa, zapisał się jeszcze na tajski boks. – Dwa razy w tygodniu zdarzało się tak, że miałem trzy zajęcia jednego dnia. Dawałem radę. Lepsze to, niż stać pod blokiem i się nudzić. Zawsze wolałem się ruszać i zabić czas, uprawiając sport – kończy Sarafiński.

guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments