Relacja Kolejorza po meczu z Legią Warszawa

Relacja Kolejorza:

Niedziela 20 maja przeszła do historii Lecha Poznań zapisując się głównie na jednej z czarnych jej kart. Jednocześnie jest duża szansa, że wydarzenia z końca meczu z Legią przyczynią się do otworzenia i zapisania nowego, piękniejszego rozdziału w niebiesko-białej epopei.

Ponieważ wydarzenia z meczu były pochodną wszystkiego złego, co działo się w naszym klubie oraz są efektem działań osób nim zarządzających nie można było nie opisać tła tego meczu. Żeby zapewnić przejrzystość w czytaniu, relacja meczowa jest napisana czcionką w kolorze czarnym, zaś tło i ogólna opinia o spotkaniu i pomeczowe podsumowania są w odcieniu szarości.

Siódmego kwietnia, w sobotę, około godziny 20-tej, cały Poznań i Wielkopolska radowały się po zwycięstwie Lecha nad Górnikiem Zabrze i w euforii czekały na rundę finałową sezonu 2017/18. Po świetnych kilku tygodniach w wykonaniu Kolejorza, spoglądaliśmy z pozycji lidera na resztę ligi i pokracznie miotających się dwóch rywali do tytułu, na czele z ciągniętą przez sędziów i pogrążoną w chaosie warszawską Legią. Tę podejmować mieliśmy u siebie w wielkim finale sezonu, który jawił się jako mecz wszech czasów, a my mieliśmy pełne prawo myśleć, że wreszcie, spotkanie tego kalibru, zakończy się pomyślnie dla nas. Przypieczętowanie tytułu przy pełnym stadionie, w meczu z odwiecznym rywalem – brzmiało to jak spełnienie najskrytszych marzeń każdego kibola Kolejorza.

Tego co stało się w kolejnych meczach nie da się jednak opisać, ani logicznie wyjaśnić. O ile 5 punktów z 21 możliwych do zdobycia w wykonaniu pretendentów do tytułu mogło się gdzieś przydarzyć, jakimś podobnym ofermom w lidze zimbabwejskiej czy albańskiej, ot – taka jest piłka, o tyle to, co zaprezentowali sobą nasi piłkarze i klub przejdzie do annałów frajerstwa, głupoty i zwykłej podłości.

Frajerstwa, bo kopaczyny po prostu dokumentnie przerżnęły na boisku niemal wszystko co się dało. Owszem, wygraliśmy na trudnym terenie w Lubinie (tak żeby jeszcze była nadzieja), wywieźliśmy 2 punkty z Płocka i Krakowa, ale co z tego skoro na Bułgarskiej, po roku bez porażki (!), zaliczyliśmy 4 porażki z rzędu! Bardziej niż same wyniki oburzał jednak styl – porażka z Górnikiem Zabrze, pierwsza od 14 lat u siebie, porażka z drugim składem (!) Korony Kielce, porażka z Jagiellonią (opędzlowaną kilka tygodni wcześniej 5:1) i na koniec oddanie meczu największemu wrogowi bez walki, mając szansę na uratowanie resztek (szczątek) twarzy, a także odebranie tytułu dumnym legionistom. W każdym z tych spotkań wkłady do koszulek snuły się po boisku, sabotowały grę, a mówiąc zwyczajnie i po ludzku – cięły w chuja.

Klub oczywiście spanikował i zareagował według najprostszego schematu – wyrzucił trenera Nenada Bjelicę (który szybko znalazł pracę w GNK Dinamo (Zagrzeb) i w tydzień przypieczętował tam mistrzostwo oraz wygrał krajowy Puchar – widać trafił do drużyny, która odpowiada jego ambicjom i mentalności zwycięzcy). Po usunięciu jedynego problemu trapiącego nasz klub szkoleniowca zaczęły się prawdziwe jaja, a także pokaz piramidalnej głupoty. Na ławkę trafił tercet trenerski, na czele z nieudacznikiem i gnidą Rafałem Ulatowskim, całkowicie bezbarwnym Tomaszem Rząsą, a całość ocieplić miała legenda klubu – Jarosław Araszkiewicz.

Pod koniec meczu w Krakowie, oszczędzany na Legię Emir Dilaver (z tej całej zgrai jeden z niewielu, do którego gry i zaangażowania nie można było mieć większych pretensji) wymiksował się z tego cyrku idiotyczną żółtą kartką. W końcówce tego samego spotkania oddaliśmy zwycięstwo, dając frajersko strzelić gola Pawłowi Brożkowi, który uroczyście żegnał się z GTSem. Wyniki i przebieg innych spotkań też są już znane – cytując klasyka – jaki był koń, każdy widział. Ekipa zawodników, która (mimo wielokrotnego męczenia buły) wydarła pozycję lidera zamieniła się w bandę parodystów, która oddała decydujące mecze o mistrza, u siebie (!) bez walki. Trzeba to jednak jasno powiedzieć – nie da się tak po prostu spierdolić tylu meczów u siebie, w takiej sytuacji wyjściowej przed rundą finałową. Albo to są schizofrenicy, którzy wymyślili sobie, że w marcu i do połowy kwietnia grają dobrze, a potem wszystko nagle przegrywają, bo coś im się odkleiło, albo zrobili to celowo, a motywacje były inne.

Jeśli jednak wygrała ta druga opcja, to też doprawdy trudno zrozumieć całą sytuację, bo w kontraktach owi szmaciarze mieli zapisane grube miliony za najcenniejsze trofeum w polskiej piłce klubowej. W to, że te wyzute z ambicji placki chciały coś wygrać, by nosić miano Mistrza Polski lub zrobić to dla Kibiców oczywiście nikt nie wierzył, bo tego typu uczucia udało im się w ludziach zabić i zdeptać wcześniej, co było z kolei wyjątkową podłością wobec oddanej armii kiboli i sympatyków.

Tyle o fajtłapach z murawy, natomiast na pewno nie jest to tylko ich wina. Ktoś ich zatrudnił, ktoś dał im kontrakty, które wcześniej tak, a nie inaczej skonstruował. Ktoś wytyczył im cele i ktoś to wszystko ogarnął od strony organizacyjnej. Był to oczywiście klub, który w warstwie medialnej i właściwie w większości spraw pozapiłkarskich radził sobie coraz lepiej. Najlepiej w finansach – tutaj wyniki od lat są imponujące, w słynnym Excelu wszystko na zielono, jednym słowem Lech jest bardzo rozsądnie prowadzonym klubem. I tutaj zdaje się być pies pogrzebany.

Minimalizm – to słowo najlepiej oddaje to jak zarządzany jest Lech. Ma być spokojnie, bezpiecznie i bez ryzyka. Każdy wyskok w górę, na przykład w postaci zdobycia Mistrzostwa Polski, czyli zaburzenia bezpieczeństwa, przez narażenie klubu na zbytni rozgłos i nieplanowane wydatki (na przykład na wzmocnienia przed eliminacjami Ligi Mistrzów) to błąd, na który nie warto sobie pozwalać. Doszło do swoistego absurdu – mamy dobrze zarządzany, doskonale zarabiający, skutecznie szkolący i promujący młodzież klub, z ogromnym zapleczem oraz kapitałem finansowym i ludzkim, który jednak nie wygrywa trofeów i co więcej – nie ma takich ambicji oraz nie wyznacza sobie takich celów! W pewnym procencie nie czyni tego przez piłkarską rzeczywistość – zarówno tę znaną z wielkiego świata – wszak w prawdziwym futbolu też czasem rządzi przypadek, jak i tę naszą lokalną, ekstraklapową – gdzie każda zgraja pastuchów może wbrew logice rozbijać się po lidze i tłuc lepiej sytuowanych rywali. W dużym jednak procencie Lech nie zwycięża, bo nie ma takiej mentalności, bo tej mentalności nie tworzy filozofia klubu, a ta z kolei została tak wymyślona, by nie prowadziła koniecznie i za wszelką cenę do decydujących zwycięstw.

Jakby porównać wizję Lecha do idealnego (wedle jego właścicieli) planu na życie to należy je całe przesiedzieć w miękkim fotelu, w ciepłym mieszkaniu z terminowo zapłaconymi rachunkami, pracować zdalnie, w przynoszącej regularne dochody pracy i cieszyć się z bezpieczeństwa oraz stabilności. Każde uchylenie drzwi, przeciąg, nie daj Boże otworzenie okna, a już – uwaga będzie ostro! – wyjście na ulicę, oznacza śmiertelne niebezpieczeństwo. Po każdym takim czynie na granicy skrajnego ryzyka, trzeba długo dochodzić do siebie – fatalne samopoczucie, choroba, a domowy budżet nadwyrężony lekkomyślnym zachowaniem, przez wydatki związane z wyjściem oraz późniejsze lekarstwa, jest reperowany przez kolejny rok. Z rzadkich ruchów cieszą się zmęczeni zasiedzeniem inni domownicy, którzy coraz głośniej – im większy komfort został zapewniony – domagają się zmiany stylu życia i podjęcia jakichkolwiek prób wyrwania się z wegetacji. Te poza drobnymi wyjątkami (ostatnio w 2015 jakimś cudem udało się nie przemoknąć na deszczu, a w 2010 – to już naprawdę był dopust Boży! – na ulicy uniknięto potrącenia przez samochód) kończą się jednak jak powyżej – klęską i rozbiciem sprawdzonego modelu.

Paradoksalnie w największy marazm i dół nasz klub wpadał po momentach szczytowych, czyli wywalczeniu tytułów mistrzowskich w 2010 i 2015 roku. Patrząc na to co działo się na mieście, jak nakręcona była koniunktura, wydawać by się mogło, że tego nie da się zepsuć. A jednak się udało, ogromne sukcesy i ogromne szanse na dalszy rozwój, ba, wręcz ekspansję zostały zaprzepaszczone, potem następowało powolne gramolenie się z kryzysu, nowe otwarcia, a także nowe nadzieje i kolejne pompowanie balonika, do następnego kryzysu. I tak to dalej się kręci, chociaż szansa na zmiany jest.

Kilka dni przed meczem klub ogłosił, że w nowym sezonie trenerem będzie uwielbiany i ceniony w Poznaniu przez absolutnie wszystkich Kibiców Ivan Đurđević. Serb, nasz wieloletni obrońca, walczak z krwi i kości, a także – śmiało można to napisać – jedna z legend i symboli Lecha w XXI wieku – był przygotowywany do tej roli od lat. Jednak prawdą jest, że według planów te przygotowania miały jeszcze potrwać, ba mówiło się nawet o tym że Ivan odbębni jeszcze jakąś trenerską samodzielną robotę na przykład w I lidze i dopiero wtedy będzie gotowy. Tymczasem został wyciągnięty już i ogłoszony trenerem od nowego sezonu jeszcze przed niedzielnym meczem, byle tylko uspokoić nastroje. Tak to niestety wygląda, że Piotr Rutkowski kolejny raz cynicznie zagrał na emocjach ludzi, wpychając na grząski (jeśli nie zaminowany) teren nawet taką świętość jak Djuka. Nie ma jednak dla tych ludzi żadnej wartości, byle tylko obronić swój byt i pomysł na bezpieczny, dochodowy interes.

Ivan, jak to on, podjął się karkołomnego zadania, bo z takiej postawy go znaliśmy. Każdy Kibic Kolejorza dobrze mu życzy i będzie go wspierał. W chwili złej też z pewnością nikt znacząco winą Serba nie obarczy, a nawet jeśli coś pójdzie nie tak, to niezależnie od okoliczności pożegnany zostanie z klasą. W układ który zawarł, gdzie ma mieć dużą moc decyzyjną, trudno wierzyć, patrząc na to jak klub działał do tej pory, ale być może coś wreszcie pękło na dobre i faktycznie jakieś zmiany nastąpią.

Póki co Đurđević podejmuje się piekielnie trudnego zadania. Obejmuje pogrążony w chaosie klub, rozbitą szatnię z 15-17 pajacami nadającymi się do natychmiastowego wylotu, a przed nim i tak tradycyjne poważne dla nowicjusza na tym stanowisku zadania – przygotowania do sezonu, plan treningów, wczesne rundy pucharowe, trudne okno transferowe i wiele innych. W dodatku nadal swoim nieudacznictwem będzie zagrażał mu Piotr Rutkowski, który w płomiennym wystąpieniu na konferencji zarzekał, że nigdy się nie podda, czytaj – nie zrezygnuje z miłej posadki w ojcowskim, ciepłym kurwidołku. Pytanie brzmi więc, niestety nie – czy Ivan sobie poradzi – bo jego osoby można być pewnym, że zrobi co może – ale czy klub pozwoli mu sobie poradzić?

Oznaczać to musiałoby zmianę podejścia i otwarcie tego dusznego pokoju na oścież, dopuszczenie solidnego dopływu powietrza z nadzieją, że przeciąg przewieje wszystkie zbędne elementy. Patrząc na całokształt działalności Rutkowskich w Lechu – ciężko w to wierzyć. Nikłe reakcje po hańbiących klub porażkach z islandzkimi studentami czy litewskimi pastuchami, przejście do porządku dziennego z byciem średnim, brak wymagań, konsekwentne wzmacnianie roli piłkarzy i nadanie im rangi świętych krów, zamiana klubu w korporację, fatalne decyzje organizacyjne, marnowany potencjał klubu, miasta, regionu, Kibiców, to tylko te największe grzechy i przywary właścicieli oraz zarządców naszego klubu. I to co wydarzyło się w niedzielę było upustem wkurwienia (i tak łagodnym), które zebrało się przez te wszystkie lata.

Pora przejść wreszcie do samego, pięknego swoją drogą dnia, 20 maja 2018 roku. Już tydzień przed meczem wszystko było jasne – mecz z Legią będzie dla nas pojedynkiem o resztkę honoru, ewentualnie okazją do uciszenia legionistów i pokrzyżowania im planów zdobycia tytułu, który zgarnąć w przypadku swojego zwycięstwa miała Jagiellonia. Mało kogo w Poznaniu to jednak interesowało. Część osób, tak zwani kibice z przypadku, sukcesu, czy jak ich tam nazwiemy, postanowili mecz odpuścić i mimo wydanych bejmów na bilety istotnie w niedzielę nie przyszli. Na szczęście byli to nieliczni, których głos słyszalny był głównie w Internecie, a na realny świat i życie trybun przełożenia nie miał on żadnego.

Prawdziwi Kibole Kolejorza, tak jak nie zasłużyli na katusze jakimi byłoby oglądanie cieszących się wrogów z kolejnego tytułu, szczególnie tak frajersko przez naszych kopaczy odpuszczonego, tak nie brali pod uwagę opcji, by zostawić nasz drugi dom na pastwę rozbawionych legionistów. Pogrzeb i stypa – nikt na nie zwykle ochoczo się nie wybiera, ale iść wypada, wszak zmarły często jest nam bardzo bliski. Tak mniej więcej można było zakwalifikować ten mecz, a ewentualne na niego nie pójście oznaczałoby przyzwolenie na bezczeszczenie zwłok. W niedzielę umarły nasze marzenia, nasze sny i wyobrażenia o tym jak powinien wyglądać Nasz Lech, ale też mamy nadzieję, że rozpoczęła się agonia wronieckiego minimalizmu, zapobiegawczego podejścia i nadchodzi rychły kres pewnej epoki, w której imię Lecha szargano, a także ośmieszano, w czym wydatnie pomagały władze klubu.

Ponieważ ani myśleliśmy mecz odpuścić, oczywiste stawało się, że będziemy chcieli z trybun jasno powiedzieć, kto w obecnym Lechu jest kim, co jest nie tak, a także starać się jakoś, mimo minorowych nastrojów, utrudnić Legii „przejęcie” stadionu. Niektórzy mieli nadzieje, że patałachy na boisku cokolwiek jeszcze z siebie dadzą (w tygodniu przed meczem w okolicach stadionu pojawił się także transparent mobilizujący), ale akurat te jako pierwsze uleciały po ich kolejnych kuriozalnych popisach na boisku, co wykorzystali legioniści strzelając 2 gole.

W związku z nastrojami przygotowaliśmy na początek meczu oprawę składającą się z sektorówki o wymiarach 68×15 metrów z wyklejonym folią napisem: „Grobowa atmosfera” i malowanego transparentu (wymiary 68×3 metry) o treści: „Seryjnie pogrzebane marzenia”. Obok hasła znajdowały się nagrobki w scenerii opuszczonego cmentarzyska, a na nich wypisana była większość frajerskich wyników jakie zanotowały ćwoki w naszych koszulkach w kończącym się sezonie.

Po chwili napis na sektorówce został podświetlony blaskiem 50 rac, a na piętrze odpalonych zostało 25 ekranów dymnych, oczywiście w kolorze czarnym.

Odnośnie samej pirotechniki to od tygodnia trwała wielka akcja milicji, która miała na celu udaremnienie wniesienia jej na stadion. Ten zamienił się w istną twierdzę, dochodziło do wielkich absurdów, odwołano zlot klasyków, który odbywa się na Bułgarskiej co czwartek, oraz wszystkie rezerwacje na zjazd kolejką linową nad płytą boiska. Ćwiczącym na siłowni znajdującej się w obiekcie sprawdzano torby, kontrolowano klientelę restauracji mieszczącej się tuż obok, obserwowano nawet klientów położonego przy ulicy Ptasiej salonu samochodowego, a wszystkim wjeżdżającym do klubu ryto auta, sprawdzając nawet podwozia.

Ultrasom utrudniano jak tylko można dostęp do stadionowych pomieszczeń, a na niedzielę zapowiadano mega mobilizację sił porządkowych – jednym słowem uczyniono wszystko by obrzydzić Kibicom przyjście na stadion. Na szczęście kibicowska pomysłowość oraz szczera pasja zawsze wygra z zacietrzewieniem i głupotą milicyjnych pał więc na stadionie pirotechnika w pewien magiczny sposób się znalazła, a starczyło jej nie tylko do oprawy, ale także na druga połowę.

Ta trwała tylko około pół godziny, więcej po prostu nie mogła. Z płotu zostały ściągnięte flagi, a powieszony został jedynie transparent o treści: „Mamy kurwa dosyć!”

Potem ucichł doping, który został zastąpiony już tylko pociskami na władze klubu, kmiotów z murawy i sytuację w której znalazł się nasz klub. Około 75. minuty w Kotle zostały odpalone ponownie czarne świece dymne, które po kilku chwilach wylądowały na murawie.

Trybuna wrzała, leciały kolejne środki pirotechniczne i w końcu zaczęło się zamieszanie przy przednim płocie. Ogrodzenie ostatecznie padło i po kilku chwilach kilkadziesiąt osób wysypało się na murawę, wśród rzęsistych oklasków reszty stadionu i tak zwanych Pikników, czy „zwykłych kibiców”, którzy też mają dość kpin w żywe oczy w wykonaniu włodarzy i pracowników klubu.

Oklaski dowodziły pełnej aprobaty ogółu Kibiców Lecha Poznań dla tych, którzy wysypali się na murawę. To bardzo istotny fakt, który obalił i zmiażdżył nieudolne próby podjęte przez pseudodziennikarzyny, piszących o opuszczających stadion legendarnych „rodzinach z dziećmi” i „prawdziwych fanach”, nie zgadzających się na „kibolskie burdy”.

Najszybsi ze śmiałków zdążyli podbiec prawie do ławki rezerwowych, z której natychmiast ewakuowały się piłkarzyny (niektóre z nich otrzymały nawet propozycję solówek). Z początku panienki podśmiechiwały się stojąc w grupie z tego co się dzieje na naszej trybunie, tak jak robiły to pod nosem od lat, kiedy po kolejnych porażkach wiodły dalej życie obojętnych na wszystko dookoła (poza stanem własnego konta) gwiazdeczek.

Kiedy jednak zauważyli, że ktoś wreszcie może im pokazać prawdziwe metody treningowe oraz odpłacić za lata upokorzeń, to fyrali do szatni (chociaż podobno tak jak stali, tak wskakiwali w panice do odpalonego już autokaru) aż się kurzyło.

Obstawa tego meczu przez milicję była tak silna, że grupa z murawy musiała się z niej niestety w szybkim tempie ewakuować, bo na płytę wpadły liczne oddziały prewencji. Ich obecność spotęgowała oczywiście furię w Kotle, ponownie trybuna i boisko zostały zasnute dymem, jednak po kilku minutach zapadła decyzja o przerwaniu i zakończeniu meczem walkowerem dla przyjezdnych, a my po dłuższej chwili zaczęliśmy opuszczać obiekt.

To co zdarzyło się w Kotle było erupcją kibolskiego gniewu, wkurwienia, zmęczenia i zwyczajnej rozpaczy z tego jak zszargano dobro naszego klubu.

Nikt nie przejmował się w tym momencie obecnością wrogich kibiców w sektorze gości, poza orientem by nie zostać zawiniętym, nikt też nie przejmował się kaskami na murawie – to co się stało było gniewem trybun wymierzonym wobec włodarzy naszego klubu, protestem przeciw niszczeniu Go, przez marnowanie wszelkiego potencjału.

Pokazaliśmy im, że mimo wielu zabiegów nie udało im się zabić pasji i zainteresowania Lechem u wszystkich.

Wszystko to obserwowali kibice Legii, którzy dotarli do Poznania 2 banami specjalnymi w sile 2040 osób z 12 flagami. Ostatecznie wykorzystali wszystkie bilety jednak sprzedaż, jak na wyjazd z perspektywą świętowania tytułu na stadionie swojego wroga nie szła zbyt imponująco, bo dopiero gdy ogłoszono przełożenie ewentualnej fety na poniedziałkowy wieczór, to udało się przyjezdnym wykupić wszystkie wejściówki.

Niestety milicyjna sraczka i uległy jej klub niemiło przywitały legionistów, którym odmówiono wpuszczenia oprawy. Z naszej strony uczyniliśmy bardzo dużo by weszli oni normalnie i z wszystkim co przywieźli, niestety opór ze strony służb był zbyt duży. Nasz przedstawiciel starał się jeszcze pomóc legionistom na wejściu, jednak przy rozwijaniu oprawy kibice Legii podziękowali mu za pomoc i dalej ugadywać swoje wejście mieli sami, jak widać – też nie dali rady skruszyć betonowych umysłów służbistów z milicji i ludzi z klubu z pełnymi gaciami. Sytuacja z oprawą jak i fatalne wpuszczanie (brak czytników dowodów osobistych) sprawiły że warszawiacy weszli w komplecie na sektor bardzo późno – w okolicach przerwy i dopiero wtedy zaczęli dopingować swój zespół.

Legioniści zaprezentowali się więc solidnie, brak opraw nie był ich winą, natomiast trochę dziwi fakt, że mimo wszystko i na przekór wszystkim, niczego w swoim sektorze nie odpalili z przywiezionego arsenału, który poszedł z dymem na dworcu w Palędziu przed odjazdami ich pociągów powrotnych.

Goście wypadli na plus wokalnie, ale trudno się dziwić, przy takim wyniku i okolicznościach zabawę zapewnioną mieli przednią. Po zakończonym meczu byli trzymani długo na sektorze, a czas spożytkowali na… prezentację niewpuszczonej wcześniej sektorówki oraz wspólna zabawę z piłkarzami. Tym wręczyli replikę trofeum za Mistrzostwo Polski oraz medali, nieźle wykpiwając spętanych ze strachu dygnitarzy z Ekstraklasy i niestety ludzi z naszego klubu. Postawa legionistów była więc kolejnym ciosem, który spadł na Kibiców Lecha tego dnia przez nieudolność naszego klubu i jego bojaźliwość.

Po meczu wszystkim Kibicom Lecha udało się nieniepokojonym opuścić obiekt, a na mieście było już spokojnie. Na ulicy Rumuńskiej, przy lasku obok Fortu spłonął co prawda samochód, ale był to jednorazowy incydent. Był to niszczejący od jakiegoś czasu wrak, mimo to dziennikarskie szmaty podjęły temat i wrzucały groźnie brzmiące nagłówki o pomeczowych burdach na mieście. Dowodzi to tego, że usilnie starano się przedstawić zdarzenia z Kotła jako zwykły akt wandalizmu i zadymę dla zadymy. Prawdziwa wymowa inwazji na boisko i lecącej na nie pirotechniki była jednak zupełnie inna, co nie pasuje do przyjętej narracji.

Medialny ściek, jak można było się tego spodziewać, rozlał się szeroko i w wielu przypadkach oczywiście nie dziwił. Borek, Stanowski i inni często całkiem ogarnięci dziennikarze (jeśli piszą i zajmują się futbolem) seryjnie pogrążali się w wyścigu kto palnie większą bzdurę, szybciej sprzeda fałszywą informację lub wysunie bardziej idiotyczną propozycję rozwiązania jedynego problemu polskiej piłki – Kibiców. Dołączyli do etatowych pseudodziennikarzy i zwykłych śmieci jak Smyk, Petruczenko, Kołodziejczyk, Żytnicka i inne chore głowy. Wszyscy połączyli się w jednym antykibolskim froncie, co robią w tym sezonie konsekwentnie. Owszem, jako środowisko trochę też w tym sezonie pobrykaliśmy, natomiast piętnowanie incydentów, a sprowadzanie stanu polskiej piłki tylko i wyłącznie do „szalejącego kibolstwa” to zupełnie inna inność.

Przypadku w tym nie ma – nadchodzi czas rozwiązania sakwy z pieniędzmi z praw telewizyjnych. Liga, żeby ją dobrze sprzedać, musi być dobrze opakowana, nawet jak jest pod względem piłkarskim chujowa, to się marketingowo obroni. Nas niestety gumką wytrzeć z ekranu się nie da i trzeba się z nami męczyć. I tym sposobem jesteśmy nie w smak ligowym decydentom, którzy chcą z tortu medialnych bejmów nachapać się jak najwięcej, a także szmaciarzom-dziennikarzom, którzy na kolanach czekają przy stole na okruchy które im skapną, po tym jak dzielnie, piórem wywalczyli swój ochłap. Niestety, tak jak w polityce obserwować możemy zjawisko upadku dziennikarstwa i totalną degrengoladę tego zawodu, tak ta sama choroba dotknęła dziennikarstwo sportowe. Niestety poza medialnymi szmatami z Warszawy, zawsze nam nieprzychylnymi, a także niezawodnym antykibolskim oddziałem poznańskim wiadomego, lewackiego brukowca, maski opadły także na najbliższym nam podwórku. Na facebooku audycji MC Kolejorz pojawił się skandaliczny wpis uderzający w dobre imię Kibiców Lecha Poznań, a dorównać we frajerstwie postanowili pseudodziennikarze z WTK, podobno patrona medialnego naszego klubu, ujawniając w korespondencji z jednym z Kibiców co o nas i Lechu myślą. W chwili próby widać więc najlepiej, że Lech tak naprawdę może liczyć tylko na Kiboli, natomiast cała reszta, zarówno w klubie jak i wokół niego, to zwykłe chwasty przeznaczone do solidnej orki.

W poniedziałek ruszyła medialna machina, którą napędzili politycy – wojewoda wymierzający rekordową karę dla klubu – 5 meczów ligowych i 3 w europucharach bez Kibiców – i Tęczowy Jacek, który jak zwykle wykorzystał coś co dzieje się na poznańskim lokalnym podwórku do swojej politycznej wojenki z partią rządzącą w kraju. Ta z kolei też zabrała się za działania, bo nie od dziś wiadomo, że lud wyborczy chętnie obejrzy szeryfów którzy robią porządek z chuliganami wytworzonymi przez medialny przekaz.

Na razie odbywa się tradycyjne strzelanie z armaty do wróbli, czyli wraca pomysł twardego ustanowienia zakazu sektorówek (przepis de facto już funkcjonuje), co w kontekście niedzieli jest swoistą kompromitacją pomysłodawców. Średnio rozgarnięty obserwator dostrzeże bowiem, że wydarzeń które zakończyły mecz, nie poprzedziło wciągnięcie jakiejkolwiek sektorówki!

Swoje robi też milicja, która napędzana przez medialną presję urządza pokazowe zatrzymania i ustami twitterowym kontem swojego niedorzecznika Borowiaka chwali się i nadyma, co to nie ona. Generalnie scenariusz jest znany i przećwiczony – każdy z nas, który przeżył Bydgoszcz 2011, aferę o transparent w 2013 roku, a także kilka innych pomniejszych, antykibolskich krucjat nie jest niczym zaskoczony. Nieliczni z żałosnego polityczno-medialnego światka, którzy nieśmiało trzymają się prawdy i mówią jak było, teraz zakrzyczani, zostaną w swoim czasie docenieni. Podczas gdy medialno-polityczna burza trwa, a karuzela się nakręca, nam pozostaje się przygotować do tego co dalej z naszym klubem i jak widzimy jego przyszłość jako najcenniejsza i najważniejsza część.

Każdy z nas wie, że jak opadnie kurz, zacznie się Mundial, a potem nowy sezon, to wszystko ucichnie. Podczas listopadowego meczu, dajmy na to z Piastem Gliwice, Kibice Lecha będą nadal przy nim, a wszystkie kurwy i śmiecie, które teraz tak głośno szczekają będą się zajmować czym innym, tym co akurat będzie mienić się w błysku fleszy i reflektorów i na czym będzie dało się zarobić, albo zyskać trochę popularności. Żal będzie tylko pognębionych przez aparat przemocy i wymiar (nie)sprawiedliwości dobrych ludzi, którzy mieli odwagę przekuć w czyny swoje ideały i pokazać jak istotne są dla nich pewne sprawy.

Dobry tekst o tym co zaszło w niedzielę, w wersji nieco lżejszej niż powyższa można przeczytać pod tym linkiem, zaś warto też pochylić się nad jednym z wpisów na naszym forum:

Od wczoraj przez media przetacza się fala dyskusji, która w moim odczuciu zupełnie mija się z problemem.

Najkrócej jak można – wydarzenia w Poznaniu nie miały charakteru chuligańskiego, to był protest. Czemu tak ważne jest to rozróżnienie? Bo gdy prawo słusznie karze tych, którzy dla chuligańskiej rozrywki niszczą mienie i zagrażają porządkowi, to protestować ma prawo każdy z nas. Masz prawo powiedzieć stanowcze WETO w sprawach dla Ciebie ważnych. I masz prawo protestować gwałtownie, jeśli wyczerpałeś inne środki przebicia się ze swoją narracją.

Zamiast kolejnej chybionej dyskusji o pirotechnice i bandytach w kominiarkach, wczorajsze wydarzenia powinny zmusić decydentów do dużo ważniejszej refleksji – o społecznej odpowiedzialności klubów sportowych i zarządzających nimi. O tym, że klub nie jest prywatnym folwarkiem, ale namiętnością milionów, więc za te miliony ponosi pełną odpowiedzialność. A obietnice i prowadzona polityka, tak jak się to ma z władzą, mają prawo zostać rozliczone. Jak mają zostać rozliczone, jeśli nie dysponujemy narzędziem wyborczym? Ba, nie dysponujemy właściwie żadnym innym narzędziem wpływu na tę sferę życia. Dyskusja o społecznej odpowiedzialności klubów jest tak fundamentalna i bardzo mnie boli, że nie starcza wyobraźni, by ją publicznie podjąć.

Jestem pewien, że stadion nie bił wczoraj brawa chuliganom (na chuligaństwo nie ma i nie będzie powszechnego przyzwolenia), stadion bił brawo protestującym. Jedyna patologia, jaka wczoraj wyszła na światło dzienne to patologia rządzących polską piłką klubową, niejasno powiązanych z agencjami menadżerskimi i własnymi prywatnymi interesami, budujących przy milczącej aprobacie środowiska prywatne fabryki żywego towaru, zamiast dostarczać czystych sportowych emocji, których wszyscy oczekujemy. Tu jest klucz do odpowiedzi na pytanie w debacie co zrobić, byśmy podobnych scen więcej nie musieli oglądać. Szanowni politycy, dziennikarze i influencerzy.

I oby tak było, bo LECH TO MY!
Ze spraw pilnych – na forum, pod tym linkiem jest już temat pomocy dla zatrzymanych. Potrzebna wuchta bejmów!

PS. Warto jeszcze dodać, że na tym meczu wspierały nas wszystkie nasze zgody, Arkowcy i Rodowici Łodzianie przyjechali dodatkowo z flagami. Swoje płótno miała także ze sobą delegacja kibiców Spartaka Moskwa, również obecna na tym meczu.

guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments